Z natury jestem choleryczką, zawsze było mi ciężko zachować zimną krew. Kierowałam się emocjami oraz byłam impulsywna, zresztą dalej jestem „Narwana” jak to określił mój Łukasz. Jednak nauczyłam się z tym żyć, mało tego- polubiłam siebie taką właśnie roztrzepaną. Co więcej nie przyszło to od razu, wymagało ode mnie sporo pracy. Długiej wędrówki przez życie.
Moją drogą ku uzdrowieniu i wyciszeniu wewnętrznemu od dawien dawna była medytacja. I nie jest to medytacja rozumiana jako „igranie z ciemnymi mocami”.

Kiedyś używałam określenia- joga, ale zrozumiałam, że joga dotyczące filozofii indyjskiej ujętej w bardzo szerokim kontekście. Oto dlaczego zaprzestałam powyższego nazewnictwa. Dla mnie było to wyciszenie, naciąg i odprężenie ciała, utrzymanie go w jak najlepszej kondycji.
Dlatego bardziej adekwatne jest określenie medytacji. Gdyż czynność ta sprawia, że wsłuchujesz się w swój wewnętrzny głos. Co więcej- uciekasz do krainy szczęśliwości, odnajdujesz swoją Mekkę. W dodatku wyzwalasz w sobie pozytywne emocje, wspominasz, i wizualizujesz. Zmierzasz ku harmonii ciała i umysłu, z dala od świata jego problemów i wszechogarniającej presji.
Nie jest to jednak całkowite oderwanie się od świata. Medytacja nie rozwiązuje problemów, ale stwarza drogę, której wcześniej nie dostrzegliśmy. Pozwala nam godzić się z tym co od nas niezależne. Pozwala zdać sobie sprawę z faktu, że nie warto obarczać się i męczyć swoje ciało oraz umysł, rzeczami na które nie mamy wpływu.
Dla mnie medytacją i jej drogą ku lepszej mnie był stoicyzm. Zamiast denerwować się i podtrzymywać w sobie uczucie beznadziei- uczę się dostrzegać siłę w sobie. Uczę się stawiać czoła swojej bezsilności.
Dla każdego to odnalezienie siebie oznacza co innego. Również inaczej będzie rozważana kwestia samego sposobu medytowania. Dla jednego będzie to zagłębienie się w ciekawej lekturze, dla innego wyrażanie siebie poprzez prace manualne, a dla jeszcze innego po prostu spacer po lesie.

Fot: Witalis Szołtys